Święto narodowe, czyli czyje?
9 lipca w Mina Clavero, Argentyna |
Dziewiąty lipca 2019 roku spędziłem w Mina Clavero, miasteczku za górami w samym sercu Argentyny. Tego samego dnia, ale w 1816 roku, w Tucumánie podpisano śmiałą deklarację: oto ówczesne Zjednoczone Prowincje Rzeki La Plata zrywały zależność polityczną od hiszpańskiej Korony. Dziś dziewiąty lipca wymalowany jest w kalendarzach na czerwono, z notatką: Dzień Niepodległości. Wolne od pracy.
Miesiące poprzedzające to najważniejsze z narodowych świąt spędziłem na pustkowiach, w wioskach i drugorzędnych miastach północy kraju. W spotkaniach z wolnomyślicielami, pustelnikami, ludźmi teatru i włóczęgami zamieszkującymi tamte regiony utrwalałem się w przekonaniu, że wszyscy jesteśmy równi. Potem dotarłem do Mina Clavero. Dzień niepodległości. Święto narodowe.
Na urokliwym nabrzeżu rzeki ustawiono metalową scenę. Na podwyższenie wkroczyli ludzie w garniturach. Wszyscy — mężczyźni. Na dole, pod ich stopami, defilowali inni ludzie, tym razem w mundurach, za nimi: cywile ze sztandarami różnych związków i stowarzyszeń. Prostowali się, stawali na baczność. Ci na górze patrzyli. Patrzyli z góry, ma się rozumieć. Potem tłum zabił brawo, a czarne garnitury zaczęły się nieznacznie kłaniać i pozdrawiać. Jeden przemówił. Powiedział, że to święto wolności. Święto demokracji.
Defilują |
Jak dla mnie, brakowało tylko, żeby ktoś miał na głowie koronę. Dlaczego powtarzamy formy odpowiednie raczej dla monarchii? Czy to dlatego, że nie potrafimy wymyślić nic innego? Może język, nasycony słowami "przywódca", "lider" i "rządzić", nie pozwala wyrazić i zaproponować alternatywy? A może po prostu kojarzenie demokracji z równością to zwykły błąd semantyczny, jedno z drugim nie ma zbyt wiele wspólnego. Demokracja jest systemem elitarnym, jak wiele innych, z taką ot niewielką różnicą, że te elity są obieralne w sposób, który nazwano demokratycznym. Ostatecznie wertykalizm widać jak na dłoni, nawet dziewiątego lipca w małym argentyńskim miasteczku, hen, za górami.
W Polsce —przynajmniej w Polsce, jaką pamiętam— również tak to wygląda. W szkole, w gminach miejsko-wiejskich, w stolicy; ktoś defiluje, ktoś patrzy z góry. Ocenia, może się nudzi.
Nie wiem, dlaczego zdałem sobie sprawę z absurdalności architektury wszelkich obchodów dopiero tutaj, w Argentynie. Tak bywa, że czasem trzeba nieco się oddalić, żeby zobaczyć pewne sprawy z większą klarownością (ktoś powiedział, że najlepszy obiektyw szerokokątny to ten, który już masz, plus dwa kroki wstecz). W Gwatemali doceniłem, że w Polsce mamy lasy i że można do nich wejść. W książce Upały, mango i ropa naftowa (klikajcie, bo jest jakaś super promocja za 23 złote) znalazł się rozdział "Wyjechać i wrócić", gdzie opisuję, jak kilkudniowy pobyt w Brazylii pozwolił mi spojrzeć z nową świeżością na Wenezuelę. I chociaż kwestie narodowe filtrowały mi się stopniowo w Kolumbii, Boliwii czy Paragwaju, to dopiero w Argentynie —tym może najmniej "swoim", a najbardziej importowanym i poklejonym taśmą samoprzylepną krajem kontynentu— z wyjątkową klarownością patrzę na pewne sprawy.
Pies obserwuje cię, gdy się zastanawiasz, o co, u diabła, chodzi autorowi |
Historyk Leon Pomer napisał książkę pod tytułem La construcción de los héroes: imaginario y nación, po polsku: "Konstrukcja bohaterów: wyobrażenie i naród". To taki podręcznik: gdyby Czytelnik chciał kiedyś zakładać naród, znajdzie u Pomera kilka konkretnych przepisów konstrukcyjnych.
Pomer zauważa: Ale to, co łączy, okazuje się silniejsze niż to, co na co dzień dzieli. W warunkach opresji nie należy ignorować religii jako […] drogi ucieczki dla potłuczonej, pokiereszowanej tożsamości. Polska wydaje się tu przykładem wręcz doskonałym.
"O", powiedziałem sobie. I czytałem dalej. Pomer przyznaje, że ludzie łączą się wokół idei, narracji czy misji historycznych tworząc narody, by wspólnie bronić się przed dominacją z zewnątrz. Ale w różnych miejscach świata miało do tego dochodzić na różne sposoby. W feudalizmie europejskim czy w Ameryce Łacińskiej czasów kolonii istniała nie tyle tożsamość narodowa, co tożsamość klasy: szlachty, kleru czy chłopstwa/niewolnictwa.
We Francji i Anglii doby rewolucji przemysłowej nacjonalizm, czyli idea przynależności do abstrakcyjnego tworu zwanego narodem, pojmowany jest w relacji z liberalizmem, to jest z prawami i wolnością osobistą. Inaczej, pisze Pomer, mają się sprawy na wschodzie i południu Europy, gdzie w gospodarce prym wiedzie w dalszym ciągu wielka własność ziemska (uciskająca chłopstwo: zniewolone pańszczyzną, lub, po Wiośnie Ludów, bezrolne: stąd w XIX wieku wielomilionowe emigracje za ocean właśnie z Włoch i Niemiec):
W Europie Środkowej i Wschodniej, w Hiszpanii czy Irlandii, jak już powiedzieliśmy, «nacjonalizm był początkowo jedynie ruchem kulturalnym, snem i nadzieją intelektualistów i poetów». Niezdolny do wyrażania konkretnych interesów krystalizujących się warstw społecznych, ogranicza się do egzaltowanego opiewania dziedzictwa przeszłości.
I dalej:
[Tam też] Nacjonalizm dominuje nad liberalizmem i wiąże się raczej z duchem przemocy, z gloryfikacją bohaterskich czynów, rewitalizacją dalekiej przeszłości czy pradawnego ludu będącego bardziej jakimś metafizycznym bytem niż konkretną rzeczywistością społeczną.
Im dłużej czytam o spojrzeniach na Polskę z zewnątrz, tym jaśniej widzę, że jesteśmy właśnie taką grupą o tożsamości "pokiereszowanej". Kraj, którego granice i skład etniczny sklecono naprędce w 1945 roku w sposób znacznie odbiegający od sytuacji sprzed zaledwie sześciu lat i nie mającej prawie nic wspólnego ze stanem rzeczy sprzed zaborów. Lud, którego procesy narodowotwórcze nie miały wielkiego związku z rzeczywistością społeczną, a zostały wymyślone przez poetów i narzucone przez presje kolejnych wojen, dziś wspominanych jako czyny heroiczne lub honorowe martyrologie, znów: niby to bez związku z gospodarką krajową, kontynentalną i światową. Bo jeśliby brać na serio historię z podręczników szkolnych, wynikałoby, że konflikty międzynarodowe w Europie Środkowej wybuchały z bohaterstwa, a rewolucje — z porywów serca.
W sytuacji zaborów, które zagrażały dalszemu istnieniu narodu, jest zrozumiałe, że historię, jaką spisywano, miała rysy baśniowe. Przecież jakby powiedzieć ludziom prawdę, to jest że Polska to taki byt polityczny, w którym (jasne, jak w przypadku wielu innych bytów) przez blisko tysiąclecie wąska klasa pasożytów żywiła się niewolnictwem całej reszty, kto walczyłby o jej wolność? Nie wiem jak państwo, ale ja raczej nie. Należało więc stworzyć te wszystkie mity o wąsatej szlachcie, co to z odwagą i błyskiem w oku strzegła przedmurza chrześcijaństwa, chlubiła się męstwem i brakowało tylko, by zabijała smoki i wskrzeszała zmarłych. Chodzimy potem i podziwiamy jakie ładne zamki, jakie dworki i jakie błyszczące zbroje, zapominając, kto na to wszystko harował w pocie czoła na piaszczystych zagonach między Odrą i Bugiem. Więcej nawet, doszukujemy się szlacheckich tytułów we własnych genealogiach z poświęceniem godnym lepszej sprawy.
Ale zabory dobiegły już końca i dalszy sens spisywania baśni trudno argumentować zagrożeniem militarnym ze wschodu lub zachodu. Tymczasem, z jednej strony, mamy w dalszym ciągu tych, którzy uwielbiają patrzeć w przeszłość: rzecz jasna nie tę rzeczywistą, tylko wyimaginowaną, i usiłują wcisnąć się, a często i innych, w niewygodny gorset wyobrażeń o "prawdziwych Polakach". Z drugiej strony mamy tych, co to —na odwrót— spoglądają przede wszystkim w przyszłość i z pasją usiłują zrobić z "ciemnego ludu" "prawdziwych Europejczyków": cywilizowanych, zurbanizowanych i kulturalnych.
Zobacz także ---> Argentyńskie migracje a Rodolfo Kusch
Najwyraźniej najtrudniej jest popatrzeć w teraźniejszość.
Cześć, jestem Franco i sprzedaję symbole narodowe |
Popatrzeć z miłością na Polskę: tę pokiereszowaną, niesprawiedliwą, chłopską, rozebraną i zebraną z powrotem, zdominowaną i odrodzoną; taką jaka jest, taką, jakiej przyszło jej —i nam— być. Wielu mieszkańcom Argentyny trudno się przyznać, że mają w rodzinie dziadka czy prababkę wywodzącą się z etni rdzennych. To byłby wstyd. Woleliby wśród przodków widzieć jedynie włoskich i francuskich imigrantów. Nam może trudno zaakceptować, że powstania, rozbiory i wojny światowe nie tylko wzmacniają narodowy charakter, dodają odwagi, bohaterstwa i honoru. Konflikty zbrojne miewają wyniszczające skutki dla ludzkiej psychiki. Dynamiczne zmiany granic, dominacja sąsiadów i migracje uwydatniają międzykulturowe wpływy ze strony Ukraińców, Niemców, Żydów, Wołochów czy Łemków. Kto zna andyjski płaskowyż ciągnący się między Ekwadorem, Peru i Boliwią, z łatwością rozpoznałby typową fizjonomię mieszkańców tego rozległego regionu. Tymczasem Polacy są bardzo różni: blond- i czarnowłosi, wysocy, niscy, z małym bądź wielgachnym nosem, gęsto owłosieni czy z nagim torsem. Czyżby tak zwana "rasa sarmacka" obfitowała w nieograniczoną pulę genetyczną, czy jednak Polska przez wieki była krajem multietnicznym?
Nie chodzi o negowanie tego co "polskie" czy "narodowe", tylko o przywrócenie tym określeniom związku z rzeczywistością. "Prawdziwy Polak" może być terminem jak najbardziej sensownym, jeśli tylko przestanie być baśniowym tworem, który w jakiś cudowny sposób jest czysty etnicznie, religijnie i rasowo, do tego ma tytuł szlachecki, a jego dziadkowie brali udział we wszystkich powstaniach.
Nie raz słyszałem od polskich emigrantów lub od tych, którzy o emigracji myśleli, że historia Polski jest opresyjna, jest ciężarem, stąd chęć ucieczki od niej. Wydaje mi się, że to raczej jej interpretacja ciąży jak kula u nogi, uwiera jak przyciasny but. Chce wpakować nas w formę stworzoną na narodowotwórcze potrzeby polityki historycznej, ale nie mającą związku z tym, kim naprawdę jesteśmy. Chociaż chyba właśnie zaczynamy odkrywać naszą rzeczywistą tożsamość: tak interpretuję żywą w ostatniej dekadzie fascynację muzyką wsi, dziejami mniejszości narodowych, wychodzące niedawno książki dotyczące chłopskiej historii Polski, czy film o podróżujących Argentyńczykach, który właśnie tworzę, i który wyraźnie wpisuje się w tematykę identyfikacji narodowej.
Meksykańscy zapatyści walczą o świat, w którym zmieści się wiele światów (Un mundo donde quepan muchos mundos). Marzyłbym o Polsce, w której zmieściliby się wszyscy Polacy: potomkowie chłopów i szlachciców, Żydów i Niemców, Ukraińców, Białorusinów, Łemków i Wołochów. Wietnamczyków i Wenezuelczyków. Kobiety wielodzietne i bezdzietne. Katolicy, prawosławni i ateiści. Polacy tacy, jacy są, z historią taką, a nie inną, i taką a nie inną teraźniejszością. Bez przykładania miary, by sprawdzić, kto jest bardziej polski i narodowy, albo europejski i "cywilizowany". Wtedy nie potrzebowalibyśmy już tej pary kontrolujących oczu, przed którą mielibyśmy defilować.
Może wówczas przyjdzie taki jedenasty listopada, kiedy nie postawimy żadnej sceny, żadnego podwyższenia. Spędzimy narodowe święto jak równy z równym, obejmując się po bratersku.
1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!
2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!
I zatańczymy zambę, czemu nie |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!