Virginii miejsce na ziemi
Od północy i aż do rana grała muzyka i szczekały psy. Fajerwerków widzieliśmy niewiele. Od czasu do czasu ktoś wystrzelał pojedynczą rakietę: z tych bez kaskad kolorów, tanią i bliskiego zasięgu. Znacznie częstsze były okrzyki. Virginia uśmiechnęła się przelotnie. Te są za darmo, powiedziała.
Z domu Virginii widać panoramę położonego w dolinie miasta El Bolson. Przez wolną przestrzeń między koronami drzew patrzymy na szeregi niedużych domów ustawionych na stromym zboczu. Stok opada w kierunku centrum. By dostać się do "Dzielnicy Bez Granic" położonej na obrzeżach sektora "La Esperanza" należy wdrapać się do samego końca kamienistej ulicy, która na szczycie wzgórza spotyka się z lasem. Słowo "esperanza" oznacza nadzieję.
Balkon z widokiem na El Bolson |
Urodziła się na obrzeżach Buenos Aires, ale wychowywała i mieszkała większą część życia między Neuquen i Cipoletti: bratnich miastach przedzielonych rzeką chłodnych wód schodzącą z argentyńskich Andów. Ojciec Virginii zarabiał, jak mógł: na budowach, przy koszeniu trawników, w restauracjach, w pizzerii. W tej ostatniej pracowali razem, ojciec z córką, od kiedy dziewczyna skończyła 17 lat. Kilka lat później przeniosła się do General Roca. Chciała studiować produkcję filmową. Spędzała czas między zajęciami w nowym mieście, pracą w starym —jako kelnerka, jako barmanka— i w zatłoczonych autobusach między jedną i drugą lokalizacją. Wstawała przed piątą, spać chodziła późno. Zmęczyła się, wyjechała w podróż, mieszkała pewien czas w Brazylii. Wróciła do kraju. W rzeczywistości nie miała do czego wracać. Nie miała domu. Jej ojciec — też nie. Całe życie pracował i całe życie wynajmował. Pracować, żeby płacić.
—Najgorsze, że to są pieniądze wyrzucane w błoto: nigdy ich więcej nie zobaczysz, nic na ich bazie nie konstruujesz —mówi Virginia.
Co miesiąc to samo zmartwienie. Przy pracach dorywczych trudno o pewność: starczy na czynsz czy nie starczy. Żyć, żeby płacić. Virginia czuła, że nie chciała spędzić życia w ten sposób, i znów zdecydowała się wyjechać. Znajoma zaprosiła ją do El Bolson, do pracy w restauracji. Był początek marca 2020 roku. Dwudziestego marca przyszła pandemia, świat stanął na głowie. Albo właśnie stanął tak jak zwykle, tylko jakby bardziej. W każdym razie: restaurację zamknięto. A Virginia, tak jak wtedy, gdy opuszczała Brazylię, nie miała dokąd wracać.
Trudno wrócić do domu, jeśli nie ma się domu.
Virginia będzie jedną z bohaterek filmu dokumentalnego o Argentyńczykach, podróżach i tożsamości
Najpierw było mieszkanie u znajomej. Ale ileż można. Potem: usiłować opłacić ten cały czynsz. Ale jak: w turystycznym mieści z turystyką zamrożoną od miesięcy z powodu pandemii. Stawać na głowie, sprzedawać makaron domowej roboty, pączki, chleby, cokolwiek, i modlić się, że wystarczy. I tak w kółko: od pierwszego do trzydziestego i z powrotem. Tymczasem dookoła: bezbrzeżny i niemal bezludny step Patagonii. Dowiedziała się, że na obrzeżach miasta zajmują ziemie. Był październik, wiosna w pełni: cieplejsze dni i cieplejsze noce. Poszła, wyrównała kawałek terenu i rozbiła namiot w lesie otulającym El Bolson od południa.
Ciasny, ale własny |
Szafa |
Zlew |
Argentyna jest wielka i słabo zaludniona. Zwłaszcza Patagonia z jej gęstością zaludnienia na poziomie jednego mieszkańca na kilometr kwadratowy, porównywalną do Syberii. Gdyby ziemię podzielić po równo, każdy mieszkaniec regionu dysponowałby blisko stuhektarową działką. W praktyce większość nie ma nic, a bezkresne połacie niezamieszkanych stepów podzielono na tereny wielkości 50, 200, czy 400 tysięcy hektarów i rozdzielono między wąską elitę właścicieli ziemskich. Te przepastne terytoria często w ogóle nie są użytkowane. Dostępu do nich bronią niekończące się płoty z drutu kolczastego. Czasem uzbrojeni strażnicy. Do zgromadzenia tak wielkich posiadłości ich właściciele nie zwykli dochodzić drogą ciężkiej pracy i wyrzeczeń, a kontaktów politycznych, oszustw i ludobójstwa, które dokonało się na miejscowej ludności zaledwie 100, 150 lat temu. Do najlepiej opisanych należy przykład rodziny Menendez, która w swoim czasie objęła władaniem Ziemię Ognistą mordując naród Selknam. W całości. Mówimy o początkach wieku XX. Dziś Menendez dysponują siecią supermarketów La Anonima z bogatą siecią filii w całej Patagonii.
Zobacz też ---> Patagonia przygnębia
Określenie "toma" pochodzi od czasownika "tomar", brać. "Toma" to sposób, w jaki Argentyńczycy na własną rękę usiłują rozwiązać skandaliczną niesprawiedliwość dotyczącą dostępu do ziemi. Organizują się w grupy i wspólnie, zazwyczaj nocą, zajmują wybraną działkę, zazwyczaj na obrzeżach miasta. Instalują namioty i szałasy z folii i desek, które z czasem rosną do rozmiaru prowizorycznych domów. Organizuje się radę osiedla i wyznacza granice kolejnych działek. Szybko zjawia się policja, spisuje obecnych. Z czasem zjawia się wezwanie do sądu i nakaz eksmisji. Gdy tereny są szczególnie atrakcyjne —gdy walczą o nie hotele lub deweloperzy planujący konstrukcje luksusowych osiedli zamkniętych— bywa, że dochodzi do przepędzenia mieszkańców z użyciem przemocy. Pali się namioty i szałasy. Gdy ziemie nie są aż tak drogocenne, funkcjonariusze zapał mają mniejszy i z czasem, po miesiącach, a częściej latach, znajduje się sposób na sformalizowanie samoorganizującej się dzielnicy.
—Cała "La Esperanza" ukonstytuowała się na bazie okupacji —mówi Virginia.
A "La Esperanza" to tak na oko ćwierć miasta El Bolson.
Zobacz też --> Urugwaj okupowany (mój tekst w Tygodniku Przegląd)
Mieć własny dom, własne miejsce. Choćby ten ochłap pochyłej ziemi, a jednak u siebie. Miałem jechać dalej, ale zostałem dzień dłużej, a potem jeszcze jeden: może żeby napoić się tą pewnością. Swojością.
Sąsiadka, Belen, pochodzi z prowincji San Luis. Rodzice są lekarzami. Kobieta od blisko roku była w podróży ze swoim partnerem i trójką małych dzieci. Pandemia zaskoczyła ich w Junin de los Andes (znany przypadek). Władze gminy w żaden sposób nie chciały im pomóc. Nakaz wielomiesięcznej kwarantanny brzmiał: "zostań w domu", a oni nie mieli gdzie mieszkać. Po kilku miesiącach udało im się przedostać do San Martin de los Andes, potem do El Bolson. Są na "tomie" od września. Od tamtego czasu zbudowali sobie przyzwoitą altankę z palet transportowych. Dzieci, umorusane od stóp do głów, ganiają po lesie i nadużywają wytrzymałości hamaka.
—Byliśmy po prostu zbyt zmęczeni ciągłą włóczęgą — mówi.
—Mówisz o waszej podróży? — pytam.
—Mówię o naszym życiu: o niekończącym się wynajmowaniu.
Patrzę na ziemię i już chciałbym coś zasiać. Potem czekać i oglądać, jak rośnie. Cierpliwie. To chyba spokój pociąga najbardziej. I związek z życiem takim, jaki jest, z czynnościami zakorzenionymi w istocie życia: iść po wodę, napić się, rozpalić ogień, zrobić placki, umyć się, wyjść, przyjść. Znowu rozpalić ogień.
(I umyć się w misce. Przyszedł akurat sąsiad. Popatrzył, spytał: Virginia, za ile kupiłaś tę miskę. Nie samochód, nie lodówkę, nie drona. Miskę. Dwadzieścia złotych. Fajna miska. Fajna. Zielona.)
Fajna zielona miska |
Virginia |
Wyposażenie łazienki |
Najbliższy cel to zamknąć jakąś niewielką konstrukcję przed nadejściem śniegów. Póki co jest przyjemnie. Ciepło. Dzień mamy bezwietrzny. Zimno i wiatr są ciągłym zagrożeniem: wprawiają w stan nieustannej czujności, nieufności, obrony. W stan nieustannego napięcia. Ciepło —tak jak obfitość jedzenia— obdarowuje poczuciem bezpieczeństwa. Pozwala na rozluźnienie.
I tak po długiej zimie, po miesiącach napięć i stresu, zimna i wiatru, jeszcze raz zimna, zimniejszego zimna i śniegu, i znowu wiatru, położyłem się w hamaku w krótkich spodniach, koszulce i bez butów. Nie czułem chłodu. Zdałem sobie z tego sprawę w sposób wyjątkowo klarowny. Nie rejestrowałem potrzeby wykonywania żadnego ruchu: przykryć się, obrócić, podkurczyć nogi, nic z tych rzeczy. Było mi dobrze i bezpiecznie. Czas się zatrzymał. Nie wiał wiatr i zapanowała cisza. Zapiał kogut i chwilę później zasnąłem. Gdy się obudziłem, Virginia siedziała przy palenisku, cerując w milczeniu bluzę. Czułem doskonale, że nie brakowało ani jednej czynności i ani jednego słowa. Popatrzyłem w górę i podziękowałem. Uśmiechnąłem się. Dziękuję.
—Na początku "toma" wydaje się szaleństwem, czymś zbyt trudnym, zbyt ekstremalnym —mówi Virginia— ale ostatecznie, zobacz: nic złego nam się nie dzieje. Jesteśmy, trwamy, mamy co jeść, i możemy tak trwać właśnie dlatego, że mamy własny kawałek ziemi, gdzie możemy przebywać, gdzie nie musimy płacić co miesiąc czynszu i skąd nikt nas nie wygoni.
Sprawa "Dzielnicy Bez Granic" nie jest jeszcze rozstrzygnięta —i swoją drogą: nie jest sprawą łatwą— ale Virginia wierzy, że się uda.
Usiłuje ruszyć z warsztatem sitodruku w centrum miasta i mieszka w starym namiocie na skraju lasu. Na skraju swojego lasu. Nie potrzeba —teraz, w tym momencie— cementu wylewki, okien dachowych, pancernych drzwi ani ceramicznych zaworów. Biec za nimi, kupować, które lepsze, zadłużyć się, ścigać z sąsiadami o droższe wykończenia. Zajęła kawałek ziemi. Ma święty spokój.
Chyba wierzyłem w ten jedyny systemowy model domu czy mieszkania, do którego w pewnym stopniu zmusza cię prawo: że musi być projekt, architekt, inżynier, deweloper, materiały zatwierdzone prawem budowlanym i dużo pieniędzy. Szczelne okna, które hermetycznie oddzielą cię od świata, zamkną w cementowej bańce. Może to nie jedyna droga.
—Podnieść głowę i zobaczyć liście siedmiu gatunków drzew…
Sufit |
Jest tyle miejsca. A zwłaszcza w Argentynie. Dlaczego zmuszamy sami siebie, jako społeczeństwo, jako zorganizowana grupa ludzka, do spędzania życia na spłatę kredytu na spłachetek ziemi, jeśli ta nie należy do nikogo. Tak w rzeczywistości-rzeczywistości nie, nie należy. To my należymy do ziemi.
Zobacz też --> Argentyńskie migracje a Rodolfo Kusch
(W Ameryce Łacińskiej zawsze wywołują we mnie uśmiech ci, którzy uważają się za właścicieli jezior, rzek, wodospadów. Najwyższych szczytów. Płacą pachołkom by ci postawili ogrodzenie i mówią: będę pobierał opłaty. Ta góra jest moja. Poważnie? Góra jest twoja? Ile jeszcze pożyjesz? A ile lat pożyje góra? To chyba najłatwiejszy i najpowszechniejszy sposób, by się ośmieszyć: uważać się za właściciela ziemi.)
—Ile tu pożyję? Może do końca życia, może zaledwie kilka lat. Potem przyjdzie kto inny. Ktoś, kto potrzebuje. I tu zamieszka.
Było niewygodnie, śmierdziałem ogniskiem, miałem brudne stopy, brudne spodnie i brudne wszystko, ale czułem się szczęśliwy. Może także dlatego, że zobaczyłem, że szczęście nie jest aż tak złożone, aż tak skomplikowane i nieosiągalne. Może potrzeba aż tak wiele, jak się uważa, by dobrze żyć.
Wspomniałem Virginii o Carolinie mieszkającej w maleńkim domku w Junin de los Andes. I o jej ruchliwych zwierzakach, które się nie mieszczą, i których obecność sprawia, że człowiek nigdy nie czuje się spokojny. Pies potrzebuje przestrzeni, powiedziałem. Człowiek również, odpowiedziała Virginia.
1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!
2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!
Sypialnia dla gościa (autora) |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!