Santo remedio

Gdy wyjeżdżałem z Rio Gallegos, miałem gorączkę. Przynajmniej tak mi się wydawało: dotykałem własnego czoła i wydawało mi się nazbyt rozgrzane, po grzbiecie spływał zimny pot. Nawet jeśli to COVID, myślałem sobie, to już lepiej przechodzić go w polu, niż w samym środku miejskiego szaleństwa.

Wierzyłem we własną młodość. Mam trzydzieści parę lat, myślałem dalej, w ostateczności pokaszlę trochę, poboli mnie głowa, minie kilka dni i mi przejdzie. Miałem sakwy pełne jedzenia. Wiedziałem, gdzie znajdę wodę: powtarzałem trasę, którą przejechałem miesiąc wcześniej.

Zostało tylko jedno zmartwienie: punkt kontrolny żandarmerii 30 kilometrów za miastem. Na lotnisku zrobili mi już wymaz, wynik wyszedł negatywny. Mam zdjęcie potwierdzenia badania, więc nie sądzę, by chciano mi powtarzać test COVID. Mogą natomiast zmierzyć temperaturę: to nic nie kosztuje, przykładają termometr do nadgarstka, elektroniczny przyrząd zawiadamia dźwiękiem, że pomiar został wykonany, na pomarańczowym ekranie wyświetla się wynik. 

Wiał przeciwny wiatr i te trzydzieści kilometrów przeciągało się w nieskończoność. Gdy wreszcie na horyzoncie pojawiła się betonowa konstrukcja siedziby żandarmerii, podwinąłem rękawy kurtki. Jeśli nawet mam gorączkę, myślałem, zimny wiatr może zdoła wychłodzić mi nadgarstki i wynik wyjdzie korzystny dla podróżnego. 

Ostatnie kilkaset metrów to delikatny zjazd. Rower toczy się powoli, rękawy opadają, więc poprawiam je, podciągam w górę, sprawdzą, na punkcie kontrolnym nie widzę nikogo, nie sprawdzą. W końcu z budynku wychodzi ubrany na zielono funkcjonariusz, zabiera z asfaltu gumowy pachołek i daje sygnał, żebym jechał dalej. Nie sprawdzili.

Santo remedio

Znajdowałem się w Ushuai, kiedy prezydent Fernandez ogłosił pierwsze restrykcje po wakacyjnej przerwie. Wówczas jeszcze nie zamknięto dróg i nie odwołano lotów, ale można było się spodziewać, że tego typu rozporządzenie pojawi się w dowolnym momencie (pojawiło się przedwczoraj, 21 maja). Wówczas nie mógłbym wydostać się z Ziemi Ognistej, z wyspy, na którą ze względu na pandemię mogłem dostać się jedynie drogą lotniczą. Cieśninę Magellana oglądałem z powietrza. Gdy tylko usłyszałem o nowych obostrzeniach, kupiłem bilet powrotny na kontynent, do Rio Gallegos.

Państwowe linie lotnicze LADE operują na lokalnych połączeniach na południu kraju. Do niewielkich samolotów o napędzie śmigłowym mieści się raptem trzydziestu pasażerów. W Rio Gallegos wysiadła nas ósemka, reszta pozostała na pokładzie, by kontynuować lot do Comodoro Rivadavia. 

W holu lotniska czekały na nas trzy szkolne krzesła —metal i dykta— milcząca pielęgniarka i krzyczący lekarz. Ten ostatni rozkazał nam uformować szyk. Państwowe linie lotnicze LADE obsługiwane są przez siły zbrojne.

Za badanie na obecność wirusa COVID-19 zapłaciłem 1000 pesos, równowartość 30 złotych. Miałem szczęście. W prywatnych klinikach pobierano opłaty nawet 10 razy większe, a dwa tygodnie po moim przylocie władze prowincji Santa Cruz zaczęły wymagać właśnie takich, prywatnych badań. Pamiętam, jak na antenie radia spierali się przedstawiciele gubernatora, dziennikarze i dyrektorzy lotnisk. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak miały działać wprowadzone pierwszego kwietnia restrykcje. 

W Rio Gallegos przyjęła mnie Noemi, nauczycielka i działaczka związku zawodowego. Wynajmuje bardzo niewielkie mieszkanie i posiada dwa bardzo niewielkie psy rasy caniche. Jeśli ktoś nie miał przyjemności, to powiem, że caniche charakteryzuje się tym, że osobniki tej rasy odpowiadają szczekaniem na każdy ruch, głos, na cokolwiek. Szczekają nieustannie.  Natomiast Noemi opowiadała mi, że wszystko jest źle. Że zamknięto te miejsca, które powinny być otwarte, i otwarto te, które powinny być zamknięte. Że władza nadużywa władzy. Że ludzie powariowali. Że związek zawodowy od miesięcy prowadzi strajk. Że pandemia to zmowa światowa. Że można się wyleczyć tym czy tamtym specyfikiem dostępnym w każdej aptece, i dlatego wycofano je teraz z aptek. Że pieski są bardzo kochane. Że jej koleżanka nie jest kochana i ją obmawia za plecami. Że w mieście jest już tylu to a tylu zarażonych, a ludzie o siebie nie dbają. Że nie ma łóżek w szpitalach, a lekarze nie dostają pensji na czas. Pielęgniarki w ogóle nic nie dostają. Świat stanął na głowie, szkoły się walą, kryzys i katastrofa, i że będzie tylko gorzej.

Na ulicach przechodnie spacerowali w maseczkach. Wiał wiatr, policjanci patrzyli krzywo. Drugiego dnia dowiedziałem się, że w Ushuai miałem kontakt z kimś, komu właśnie wyszedł pozytywny wynik na obecność koronawirusa. No i się rozchorowałem. Z nerwów.

Była środa. Wiedziałem, że w piątek będzie wiać —90 km/h prosto w twarz— ale w czwartek miało nieco zelżeć. Spakowałem sakwy, nakupiłem żywności i z samego rana byłem na trasie. Na wszelki wypadek wziąłem dwa paracetamole, na zbicie gorączki.

SAAB 340 nad Ziemią Ognistą

Ktoś mi potem powiedział, że to nieodpowiedzialne. Powinienem był zostać w domu przez kolejne czternaście dni, odpowiedzialnie chroniąc współobywateli przed ewentualnym zarażeniem. Niewątpliwie, gdybym został w Rio Gallegos przez kolejne dwa tygodnie, na pewno bym się rozchorował. Może nie na koronawirusa, ale na coś na pewno, na cokolwiek, mój układ nerwowy poddał się zupełnie i ciało przyjęłoby dowolnego wirusa lub bakterię jako świetny pretekst na to, by wyłożyć się plackiem na łóżku, na ziemi, na czymkolwiek, i czekać, aż się uspokoję.

Nie przeczę istnieniu koronawirusa. Znam osobiście osoby, które zmarły z jego powodu. Jednocześnie wydaje mi się, że samoosaczanie się strachem, jakie prowadzimy na co dzień jako społeczeństwo, z niemałym udziałem rządów, prezydentów, ministrów zdrowia i mass mediów, jest kontraproduktywne. Wytwarza się stan paniki, by oddalić nas od siebie. Zgodnie z matematycznymi modelami pandemii, jeśli kontakt między poszczególnymi wierzchołkami sieci społecznej zostanie ograniczony, spowolnimy rozprzestrzenianie się wirusa. To elementarne. Ale rzecz w tym, że nie jesteśmy wierzchołkami grafu, kółeczkami w które możemy wpisać cyferkę 0 lub 1, nie ma wirusa, ma wirusa. Jesteśmy raczej psychosomatycznym bałaganem indywidualnie i społeczną burzą tendencji w grupie. Innymi słowy: bardziej niż alkohol w żelu, zamknięcie i katastroficzne serwisy informacyjne pomogłoby nam zdrowe odżywianie, trochę aktywności fizycznej i wsparcie ze strony wspólnoty. 

Chcemy zapewnić sobie wrażenie, że kontrolujemy sytuację. Że zamkniemy się za murami miasta i wszystko będzie dobrze, bo na terenie cywilizacji i nauki, w tym świecie sztucznie wytworzonym przez człowieka, to człowiek wyznacza reguły gry. I nie. I okazało się, że mimo lotów w kosmos, internetu i komputerów, dalej jesteśmy częścią świata biologicznego: jak nie wspomnieć o Rodolfie Kuschu!

Poza tym, na 450 kilometrach południowopatagońskiego stepu, podczas tygodnia drogi do El Chalten, w najlepszym razie spotkam dwie, może trzy osoby. W codziennym życiu w mieście spotyka się znacznie więcej osób za każdym razem, gdy wychodzi się z domu.

Stąd wydaje mi się, że wyjeżdżając, wyświadczyłem przysługę tak społeczeństwu, jak i samemu sobie. Po południu wiatr wzmógł się, ale udało mi się dotrzeć do Las Horquetas przed zmierzchem. Na Patagonii wiatr wieje przeważnie z północnego zachodu, a ja jechałem właśnie na północny zachód. Las Horquetas to jednak pierwsze źródło wody za Rio Gallegos, więc potrzebowałem dojechać właśnie tam. Byłem wyczerpany. Z początku nie chciałem jeść: czułem się zbyt zmęczony, by rozpoczynać kampanię kuchenną. Rozłożyłem namiot, położyłem się i zasnąłem. Godzinę później obudził mnie głód. Dałem sobie spokój z rozpalaniem ognia i była to jedna z bardzo niewielu okazji, kiedy na Patagonii odpaliłem gazową butlę. Przygotowałem nieśmiertelny gulasz z soczewicy z solidnymi kawałkami pieczonego mięsa z dnia poprzedniego. Zjadłem, poczułem się lepiej, wrócił sen. Następnego dnia obudziłem się bez gorączki, zdrowy, spokojny i zadowolony. Nikt nie chodził w maseczce na ustach. W ogóle nikt nie chodził. Z drzew leciały liście, w rzece taplały się kaczki. 

Las Horquetas

Spokój: naturalne lekarstwo na pandemię

Wiał intensywny wiatr. Wiedziałem, że ma wiać, i zaplanowałem już wcześniej, że przeczekam. To może banał, ale nauczyłem się tego w paragwajskim Chaco: gdy wieje, poczekaj. Jechaliśmy z Jessicą. Czasem przystawaliśmy na dwa lub trzy dni tylko dlatego, że wiało z przeciwka. Wiatry w Chaco są cykliczne: kilka dni w jedną, kilka dni w drugą. Na Patagonii wiatr niechętnie zmienia kierunek, natomiast nie zawsze jest tak samo silny. Bywają dni, kiedy nie sposób ustać na drodze. Ale bywają i dni spokojne.

Nie jestem wielkim fanem technologii w podróży, ale na okoliczność Patagonii zainstalowałem sobie aplikację pogodową specjalizującą się w prognozowaniu prędkości wiatru. Z uwagą obserwowałem mapę: nie pozwalałem sobie przegapić żadnej z wątłych, niebieskich linii oznaczających rzeki. Można obstawiać na ślepo, że przy rzece znajdzie się kilka drzew i dogodne miejsce na namiot. I nawet jeśli dojedziemy tam o trzeciej po południu i zdawałoby się, że mamy jeszcze kawał dnia na pedałowanie, warto się powstrzymać, bo do kolejnej rzeki tego samego dnia nie dojedziemy. Nie wiem, może miałem wyjątkowe szczęście. W każdym razie, stosując się do powyższych reguł, historie o namiotach zwiewanych przez wiatr czy spanie w kanałach odpływowych pod patagońskimi drogami znam tylko z opowieści. Z biwakowania na południu Argentyny mam jak najlepsze wspomnienia.

--> Zob. także Instrukcja obsługi argentyńskiego kempingu

Tak też było w Las Horquetas: namiot w zaciszu wierzbiny, delikatny szmer rzeki — santo remedio, jak mówią, święte lekarstwo na pandemiczne szaleństwo.

Wczoraj rozpoczęła się kolejna ścisła kwarantanna. Obudziłem się o czwartej nad ranem. Czułem zimno i miałem przyspieszony oddech: bez trudu zidentyfikowałem strach, panikę pandemiczną, psychosomatyzowanie wspomnień sprzed roku: niełatwych pierwszych tygodni w zamknięciu, w nieznanym mieście, nie mając gdzie się podziać, nie wiedząc, na jak długo. 

Uspokoiłem i się i zasnąłem ponownie. Moja pierwsza myśl nad ranem? A jakby tak wrócić na trasę, nad rzeki, wśród kaczek i stepów... Póki co, powstrzymałem się. Gotujemy kopytka.


Komentarze

  1. Oj, Autor ucieka przed choróbskiem! Przeczytałam cały tekst rodzinie na głos przy niedzielnym stole. Uff, odetchnęliśmy że chyba póki co wszystko skończyło się na gorączce. Oby nie wracała! Trzymamy kciuki za siły, może dłuższy odpoczynek....

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty