Czy warto mówić

Ludzie przyszli, ja stanąłem z boku i tam już zostałem. A nawet zacząłem oddalać się jeszcze bardziej, na sam skraj szerokiej sceny. Ostatecznie taka była moja rola: pomóc wypowiedzieć się tym, których rzadko pyta się o zdanie i usunąć się w cień.


Nie wyczułem powagi momentu. Byłem może zbyt zdenerwowany, a w procesie organizacji zbyt dużo było pośpiechu, a za mało czasu. Miasto Junín de los Andes też czasu nie miało, kończy się rok i wszyscy, którzy mają coś wspólnego z kulturą i edukacją, biegają po spotkaniach, zebraniach i naradach. Tak jak ostatnio wszystko w Argentynie, tak i w tym wypadku dojazd był bardzo drogi, bo co powiecie na 90 zł za 160 km podróży autobusem od osoby. Nawet nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że człowiek czuje, że go okradają. Wybraliśmy się z Lucíą autostopem i przyjechaliśmy parę godzin przed wydarzeniem. Gmina zaoferowała nam nocleg w hotelu po projekcji. Nie było więc czasu, żeby przyjechać spokojnie dzień wcześniej i posmakować wibracji powietrza w tej bardzo specyficznej, skonfliktowanej miejscowości. Piątego grudnia 2024 roku, niemal dokładnie cztery lata po tym, jak spędziwszy tam całą pandemię mogłem wyjechać z Junín de los Andes, wracam, by pokazać film dokumentalny portretujący nierozwiązane problemy okolicy.

Zobacz także --> Patagonia przygnębia

Znajomość wibracji powietrza jest ważna. Myślę teraz o spotkaniach w bibliotekach, domach kultury i na festiwalach, które stały się moim udziałem przez przeszło półtora roku pobytu w Polsce. Jeśli tylko było to możliwe, starałem się zjawić na miejscu dużo wcześniej, posiedzieć chwilę na osiedlowej ławce, posłuchać, jak zwracają się do siebie klienci lokalnego sklepu. Gdy tego nie robiłem, gdy nie dało się tego zrobić i wpadałem na spotkanie jak po ogień, pół godziny przed rozpoczęciem, prześladowała mnie myśl, że nie mam pojęcia, do kogo mówię. W jakiś sposób ten dzień lub choćby kilka godzin spędzonych w spokoju w danym miejscu dawało mi komfort i poczucie pewności. Idziemy dalej z dygresją? Bo tak sobie myślę, że to zupełnie jak tamte wieczory w rowerowych podróżach, kiedy dociera się w nowe miejsce, z tych co wyglądają na odpowiednie na rozbicie namiotu. Kładę wówczas rower na ziemi, rozglądam się i zaczynam chodzić niespiesznie po okolicy, niby to sprawdzając, czy wszystko w porządku, czy nie ma ukrytych zagrożeń. Teraz myślę sobie, że chodzi tylko o poznanie wibracji powietrza, o zadomowienie się, o wyrobienie w sobie świadomości, gdzie się człowiek znajduje. Dopiero wówczas rozbijam namiot.

Do Junín przyjechałem zbyt późno, zbyt zmęczony, zbyt zajęty w głowie innymi sprawami i rozpocząłem spotkanie w sposób niby to radosny, niby żartobliwy, ten utarty już humor, który na spotkaniach w Polsce sprawdza się całkiem niezawodnie, a w Junín nie sprawdził się prawie wcale. Nikomu nie jest do śmiechu, gdy problemy są własne. Nie ma to jak się solidnie pomylić od czasu do czasu. Człowiek od razu czuje, że się czegoś uczy.

Wspólnie z Mercedes Antileo wybraliśmy pierwszą z trzech części trylogii "Synowie tej ziemi. Rozmowy z rdzennymi mieszkańcami Argentyny". To właśnie w materiale "Ślady soli na kolanach" pojawia się aż piątka mieszkańców Junin, a całość najbardziej dotyczy kwestii ściśle związanych z miejscowością: dyskryminacji wobec Mapuczów, zaboru ziem przez państwo argentyńskie, problemów mieszkaniowych. Jedna z bohaterek powiedziała, że nie przyjdzie, bo boi się ekspozycji. Reszta obiecała się pojawić. Komuś coś jeszcze wypadło i ostatecznie zjawiła się trójka.



Ludzie przyszli późno. Jeszcze dziesięć minut przed ustaloną godziną mieliśmy wrażenie, że film obejrzymy w kameralnym gronie realizatorów i protagonistów. O 19.30 w progach Casa del Bicentenario zjawiła się chmura dwudziestu osób, a kwadrans później było ich dwa razy więcej. Przez pierwsze minuty seansu kobieta zajmująca się stroną techniczną wydarzenia dostawiała kolejne krzesła dla spóźnionych widzów. Wśród tych ostatnich przeważała młodzież, starsi przyszli na czas. W sumie było nas może koło sześćdziesiątki, całkiem nieźle jak na organizowaną na ostatnią chwilę projekcję filmu dokumentalnego w samym środku tygodnia. 

Oglądało się miło. Publiczność śmiała się zawsze wtedy, gdy było to zamierzone, czyli prawie za każdym razem, gdy na ekranie pojawiał się Manuel. Oglądając miejsca znane, zebrani szemrali między sobą. W pozostałych momentach panowała cisza. 

Długo po seansie wydawało się, że dyskusja nigdy się nie rozpocznie. Najpierw przemówili bohaterowie we własnej osobie, Mercedes dość długo, Olga mocno wzruszona, Ezequiel tylko kilka słów. I znów zapadła cisza. "Pamiętam, jak babcia uczyła mnie, co symbolizują poszczególne wzory na tkaninach, nad którymi pracowała. I zawsze dodawała: tylko nikomu o tym nie mów!" - tak brzmiała pierwsza wypowiedź z publiczności. Starsza kobieta wyznaczyła w ten sposób kierunek debaty: ekspozycja. Każdy, kto brał do ręki mikrofon, zaczynał od podziękowania protagonistom za odwagę powiedzenia publicznie tego, co zazwyczaj pozostaje w ukryciu. Ekspozycja jest trudna, ale konieczna, ktoś musi się na nią zdobyć, mówiono, inaczej historia zaniknie, umrze razem ze starcami, ostatnimi którzy o niej pamiętają. "Ja znam te opowieści starców, ile razy słyszałem z ich ust: lepiej o tym nie mówić, to stare sprawy, nie warto". Wiadomo, że starsi ludzie kierowali się bezpieczeństwem młodszych: lepiej nie mówić, żeby nie spotkały ich prześladowania. Ale czy milczenie na dłuższą metę nie okaże się kontraproduktywne, nie doprowadzi do śmierci całej kultury? Słuchałem i znowu przypominałem sobie o książce Anety Prymaki "Kamienie musiały polecieć", która również traktuje o sprawach, o których grupa mniejszościowa i dyskryminowana wie, że mówić się nie powinno, o dynamikach, które w Patagonii i na Podlasiu wydają się bardzo do siebie podobne.

Posłuchaj także --> Patagonia, Podlasie i wahadło historii

Wielu wypowiedzi nie zrozumiałem. Często mówiło się w mapudungun, języku, którego nie znam. Tak było w przypadku większej części interwencji Aurory, starszej siostry Mercedes Antileo, widocznie poruszonej ale i przygnębionej. W górskich szkołach uczy ona języka i kultury Mapuczy. Zwierzyła się, że trudno jest jej przekazywać wiedzę dzieciakom, które w mapudungun już nie mówią. Ma przed tym opory. Tę część wypowiedzi Aurora przetłumaczyła na hiszpański. To, czego po hiszpańsku nie powiedziała, to - jak przekazała mi później Mercedes - że nigdy nie sądziła, że jej siostra, czyli właśnie Mercedes, zdecyduje się mówić publicznie. Jesteśmy przecież bardzo zazdrośni o naszą kulturę, o nasze historie, powiedziała. I dodała jeszcze: teraz przyjdzie jej, Mercedes, bronić naszego stanowiska. I że być może dzięki temu świadectwu, dzięki tej odwadze, młodzi Mapucze ponownie nabiorą szacunku do starszych.

Starsza siostra miała również powiedzieć, że teraz Mercedes musi być uważna, bo mogą ją w konsekwencji spotkać rzeczy dobre ale i złe. Zmroziło mnie. Mercedes się śmieje. Mówi, że Aurora przesadza.


I w tym też kierunku potoczyła się dalsza część dyskusji: młodzi ludzie, którzy oddalają się od nauk starszych, od wartości, od języka, i co można z tym zrobić. Zapraszano więc do spotkań i zachęcano do powrotu, dodawano otuchy. Młodzi również byli obecni na sali, chociaż pewnie przede wszystkim ci, których zachęcać nie trzeba: aktywna grupa biorąca udział w lekcjach mapudungun, organizująca wydarzenia kulturalne i protesty. To też ci sami, którzy - według Mercedes - początkowo sceptycznie podchodzili do projekcji filmu. Co nowego może zaprezentować ten obcy, który przychodzi pokazywać nam film o nas samych? "Ale zaprosiłam ich i przyszli, i przekonali się, że myśmy poszli o krok dalej, że z naszym świadectwem możemy dotrzeć znacznie daleko, niż oni z ich «marszykami» i transparentami" - mówi mi potem Mercedes, która nie wierzy zbytnio, że w uliczne manifestacje. Żeby wzmocnić lokalną tożsamość trzeba czegoś więcej, niż doraźne akcje medialne. "Zobaczyli, że odważyliśmy się na dużo więcej niż oni, ukryci w ulicznej grupie... My pokazaliśmy twarz, w filmie nawet widnieje nasze imię i nazwisko, jeśli ktoś chce po nas przyjść, będzie wiedział, gdzie nas szukać". Sprawa regionalnej społeczności Mapuchy zyskała konkretną twarz, konkretne oblicze, ktoś powiedział.

Niedawno to młode środowisko aktywistów zrealizowało własny projekt dokumentalny. Miałem okazję zobaczyć fragment i z tego, co widziałem, materiał pełen jest politycznych deklaracji i apersonalnych dyskursów. Tego, co tak proste, a jednak tak istotne, czyli osobistych świadectw i rodzinnych historii, zabrakło. "I dopiero musi przyjść taki gringo, żebyśmy mogli ze sobą porozmawiać o tym, co rzeczywiście ważne", powiedział nauczyciel, wskazując na mnie ręką.

Zobacz także --> Co mówili, gdy paliłem książkę

Wskazał tylko przez chwilę i chyba tylko on. Przez ogromną większość czasu czułem się całkowicie niezauważony i w zasadzie trochę mnie to dziwiło. Rozpieściły mnie może polskie festiwale, na których stałem w świetle reflektorów. Tutaj moja misja została spełniona i mogę odejść w ciszy, zasiawszy ziarno dyskusji w miejscu, gdzie być może go brakowało. "Tak naprawdę prawie się nie spotykamy", powiedział jeszcze nauczyciel w długiej wypowiedzi, odnosząc się do grup i podgrupek lokalnej społeczności, które dzielą wewnętrzne konflikty i różnice w sposobie działania. Miałem wrażenie, że chciano dyskutować, ale najlepiej już beze mnie. To ich wewnętrzna sprawa. "Bierzemy udział w historycznym wydarzeniu", powiedział jeszcze mężczyzna i te słowa - wypowiedziane w peryferycznej miejscowości w północnej Patagonii - zachowuję sobie jako nagrodę za czteroletnią pracę.

Spotkanie po filmie trwało nieco dłużej niż sam film. Pod koniec głos zabrała jeszcze przedstawicielka domu kultury i tam usłyszałem słowo, którego użyłem tydzień temu w komunikacji z Wami i nie byłem pewny, czy to na pewno to. Ale ona też tak poczuła: tengo una deuda, powiedziała drżącym głosem, mam, mamy dług wobec rdzennych społeczności. Ja mój już chyba spłaciłem, przynajmniej tak się dzisiaj czuję.

Chcę jeszcze przesłuchać sobie całą debatę, ciekawe byłoby spisać słowa, które na niej padły. Możecie znaleźć ją tutaj. Być może uda się jeszcze wrócić do Junin i zrobić więcej projekcji i aktywności. Mercedes mówiła w pewnym momencie, że te świadectwa ośmielają innych, by mówić. Będziemy dalej wysyłali filmy na festiwale i starali się emitować je w telewizjach. Tak, żeby dotarły do osób, które o rdzennych społecznościach -o ich problemach, o ich historii, nawet o ich istnieniu- nie mieli pojęcia. A także do tych, którzy uważali, że lepiej o tym wszystkim nie wspominać, że nie warto. Może zmienią zdanie.

Zobacz także --> Sprzedani. Reportaże z peryferii


Le tengo rabia al silencio por lo mucho que perdí

Que no se quede callado quien quiera vivir feliz


śpiewał Atahualpa. Jestem wściekły na ciszę za wiele rzeczy, które straciłem. Niech nie pozostaje w milczeniu ten, kto chce być szczęśliwy.


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patroniteregularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!




Komentarze

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty